Jest czas, że umierają nasi koledzy.
Z głupoty. Z miłości. Z nudów. Ze strachu.
Potem jest czas umierania naszych babć i dziadków. Aż nadchodzi czas umierania naszych ojców i
matek. Następni będziemy my. Kolejność nie powinna się zmienić. Jeśli nic się po drodze nie rozjedzie i los nie
spłata nam figla. Jeśli o siebie zadbamy.
Jeśli będziemy uważni i nie pozwolimy się zakrzyczeć wyrzutom sumienia, że
wciąż za mało, za słabo, za wolno.
Była sobie mrówka. Domem mrówki była róża. Róża kryła w sobie wiele tajemnic. Czasami róża jawiła się mrówce jako gładka, zielona droga, na której z rzadka wyrastały ostre, twarde jak skały kolce. Z drogi można było zboczyć na pomniejsze ścieżki, a dzięki nim na wyspy liści, które, kiedy mrówka się na nich zatrzymała, niebezpiecznie się chwiały. Ale to były mrówkowe chwile przyjemności. Mrówka stawała wtedy w lekkim pochyleniu i dwiema spracowanymi łapkami przeczesywała dokładnie swoje umęczone czułki. Robiła to jednak szybko, jakby wciąż musiała się śpieszyć. Ale dla kogo miałaby to robić? Dla innych mrówek? One też się śpieszyły. Zresztą nawet nie zauważyły, że jej nie ma w mrowisku. Była tutaj sama. To znaczy były tu we dwie. Ona i róża. Róża, która była całym jej światem. Mrówka jednak uparcie biegała w tę i z powrotem. Musiała przecież zapanować nad wszystkim. Poczucie, że cała róża należy tylko do niej było jej koniecznością, przeznaczeniem i przekleństwem. Rzadko mrówka pozwalała sobie na zatrzymanie. „Delektowanie chwili” - to nie dla niej. Ba! Na zachwyt nie pozwoliła sobie chyba nigdy dotąd. Coś jednak nie dawało jej spokoju. Wspina się więc teraz ze zdwojoną siłą. Skąd w mrówce tyle energii? Odległość od końca łodygi do serca róży, w którym skrywał się największy jej skarb, mrówka pokonuje w mgnieniu oka. Wbiega na ostatnie wzniesienie, na którym zatrzymuje się jak wryta. Przed nią rozciąga się morze bieli przetykanej odcieniami bladej zieleni i złota. Tak wygląda raj. Mrówka upaja się przez chwilę tym widokiem, po czym delikatnie odchyla najbliższą jej zasłonę i ginie w ciasnych korytarzach aksamitu. Cierpliwie toruje sobie drogę do swojego, choć nieznanego jej dotychczas, sanktuarium, które przywołuje ją niepowtarzalnym zapachem. Tak pachnie samotność. Tak pachnie najgłębiej skrywany smutek.
Była sobie mrówka. Domem mrówki była róża. Róża kryła w sobie wiele tajemnic. Czasami róża jawiła się mrówce jako gładka, zielona droga, na której z rzadka wyrastały ostre, twarde jak skały kolce. Z drogi można było zboczyć na pomniejsze ścieżki, a dzięki nim na wyspy liści, które, kiedy mrówka się na nich zatrzymała, niebezpiecznie się chwiały. Ale to były mrówkowe chwile przyjemności. Mrówka stawała wtedy w lekkim pochyleniu i dwiema spracowanymi łapkami przeczesywała dokładnie swoje umęczone czułki. Robiła to jednak szybko, jakby wciąż musiała się śpieszyć. Ale dla kogo miałaby to robić? Dla innych mrówek? One też się śpieszyły. Zresztą nawet nie zauważyły, że jej nie ma w mrowisku. Była tutaj sama. To znaczy były tu we dwie. Ona i róża. Róża, która była całym jej światem. Mrówka jednak uparcie biegała w tę i z powrotem. Musiała przecież zapanować nad wszystkim. Poczucie, że cała róża należy tylko do niej było jej koniecznością, przeznaczeniem i przekleństwem. Rzadko mrówka pozwalała sobie na zatrzymanie. „Delektowanie chwili” - to nie dla niej. Ba! Na zachwyt nie pozwoliła sobie chyba nigdy dotąd. Coś jednak nie dawało jej spokoju. Wspina się więc teraz ze zdwojoną siłą. Skąd w mrówce tyle energii? Odległość od końca łodygi do serca róży, w którym skrywał się największy jej skarb, mrówka pokonuje w mgnieniu oka. Wbiega na ostatnie wzniesienie, na którym zatrzymuje się jak wryta. Przed nią rozciąga się morze bieli przetykanej odcieniami bladej zieleni i złota. Tak wygląda raj. Mrówka upaja się przez chwilę tym widokiem, po czym delikatnie odchyla najbliższą jej zasłonę i ginie w ciasnych korytarzach aksamitu. Cierpliwie toruje sobie drogę do swojego, choć nieznanego jej dotychczas, sanktuarium, które przywołuje ją niepowtarzalnym zapachem. Tak pachnie samotność. Tak pachnie najgłębiej skrywany smutek.
Niczego nieświadomy przyjacielu, który przeszedłeś obok śmierci. W
przejeżdżającym obok ciebie samochodzie znajdował się ktoś, kogo znałeś, a kogo
już nie ma. W innym ktoś, kto się rozpadł z rozpaczy. I jeszcze ktoś, kto
tymczasem musiał wziąć się w garść.
Dźwięk „Ciszy” rozległ się na całą okolicę. Gdzieś z prawej, zupełnie niedaleko, druga trąbka powtórzyła melodię jak echo. Kiedy pierwszy muzyk skończył grać, drugi jeszcze pracował oddechem na swoją „Ciszę”. Tuż przy końcówce, z innej strony, dał się słyszeć dźwięk kolejnej trąbki. Trzy pogrzeby niemalże w tej samej chwili. Trzy ciała bliskich. Trzy rodziny oszołomione bólem. Trzy grupy ludzi pogrążonych w smutku, a zarazem słuchających z niedowierzaniem słów księdza, który namawia do modlitwy za tego, kto z nas, tu obecnych, odejdzie jako pierwszy. Śmierć dotyczy innych. Nigdy nas samych. Właściwie to słuszne, bo gdy dotyczy nas, to nas już nie ma. Zatem nie dotyczy nas.
Dźwięk „Ciszy” rozległ się na całą okolicę. Gdzieś z prawej, zupełnie niedaleko, druga trąbka powtórzyła melodię jak echo. Kiedy pierwszy muzyk skończył grać, drugi jeszcze pracował oddechem na swoją „Ciszę”. Tuż przy końcówce, z innej strony, dał się słyszeć dźwięk kolejnej trąbki. Trzy pogrzeby niemalże w tej samej chwili. Trzy ciała bliskich. Trzy rodziny oszołomione bólem. Trzy grupy ludzi pogrążonych w smutku, a zarazem słuchających z niedowierzaniem słów księdza, który namawia do modlitwy za tego, kto z nas, tu obecnych, odejdzie jako pierwszy. Śmierć dotyczy innych. Nigdy nas samych. Właściwie to słuszne, bo gdy dotyczy nas, to nas już nie ma. Zatem nie dotyczy nas.
Za oknem pociągu puszyste cumulusy podlegają metamorfozie.
Ponoć średni czas życia takiej chmury wynosi od dziesięciu do trzydziestu
minut. Czy dla chmury to dużo czy mało? Nieruchoma tafla stawu, a w niej, jak w
lustrze, przeglądają się smukłe świerki. Mówi się, że duże drzewa udaremniają
swoim cieniem wzrost młodszych drzew. Jest jednak tak, że stare drzewa przekazują
młodszym i słabszym życiodajne soki przy pomocy korzeni. Korzenie są ważne.
Naszych zmarłych chowamy w drewnianych trumnach.
„Drzewa wdychają to, co my wydychamy. My wdychamy to, co one wydychają. Jesteśmy połączeni z drzewami krwiobiegiem Ziemi” - mówi stary wódz plemienia Indian Hopi.
„Drzewa wdychają to, co my wydychamy. My wdychamy to, co one wydychają. Jesteśmy połączeni z drzewami krwiobiegiem Ziemi” - mówi stary wódz plemienia Indian Hopi.