środa, 20 kwietnia 2016

Czas

Jest czas, że umierają nasi koledzy. Z głupoty. Z miłości. Z nudów. Ze strachu.  Potem jest czas umierania naszych babć i dziadków.  Aż nadchodzi czas umierania naszych ojców i matek. Następni będziemy my. Kolejność nie powinna się zmienić. Jeśli nic się po drodze nie rozjedzie i los nie spłata nam figla. Jeśli o siebie zadbamy. Jeśli będziemy uważni i nie pozwolimy się zakrzyczeć wyrzutom sumienia, że wciąż za mało, za słabo, za wolno.

        Była sobie mrówka. Domem mrówki była róża. Róża kryła w sobie wiele tajemnic. Czasami róża jawiła się mrówce jako gładka, zielona droga, na której z rzadka wyrastały ostre, twarde jak skały kolce. Z drogi można było zboczyć na pomniejsze ścieżki, a dzięki nim na wyspy liści, które, kiedy mrówka się na nich zatrzymała, niebezpiecznie się chwiały. Ale to były mrówkowe chwile przyjemności. Mrówka stawała wtedy w lekkim pochyleniu i dwiema spracowanymi łapkami przeczesywała dokładnie swoje umęczone czułki. Robiła to jednak szybko, jakby wciąż musiała się śpieszyć. Ale dla kogo miałaby to robić? Dla innych mrówek? One też się śpieszyły. Zresztą nawet nie zauważyły, że jej nie ma w mrowisku. Była tutaj sama. To znaczy były tu we dwie. Ona i róża. Róża, która była całym jej światem. Mrówka jednak uparcie biegała w tę i z powrotem. Musiała przecież zapanować nad wszystkim. Poczucie, że cała róża należy tylko do niej było jej koniecznością, przeznaczeniem i przekleństwem. Rzadko mrówka pozwalała sobie na zatrzymanie. „Delektowanie chwili” - to nie dla niej. Ba! Na zachwyt nie pozwoliła sobie chyba nigdy dotąd. Coś jednak nie dawało jej spokoju. Wspina się więc teraz ze zdwojoną siłą. Skąd w mrówce tyle energii? Odległość od końca łodygi do serca róży, w którym skrywał się największy jej skarb, mrówka pokonuje w mgnieniu oka. Wbiega na ostatnie wzniesienie, na którym zatrzymuje się jak wryta. Przed nią rozciąga się morze bieli przetykanej odcieniami bladej zieleni i złota. Tak wygląda raj. Mrówka upaja się przez chwilę tym widokiem, po czym delikatnie odchyla najbliższą jej zasłonę i ginie w ciasnych korytarzach aksamitu. Cierpliwie toruje sobie drogę do swojego, choć nieznanego jej dotychczas, sanktuarium, które przywołuje ją niepowtarzalnym zapachem. Tak pachnie samotność. Tak pachnie najgłębiej skrywany smutek.

Niczego nieświadomy przyjacielu, który przeszedłeś obok śmierci. W przejeżdżającym obok ciebie samochodzie znajdował się ktoś, kogo znałeś, a kogo już nie ma. W innym ktoś, kto się rozpadł z rozpaczy. I jeszcze ktoś, kto tymczasem musiał wziąć się w garść.
Dźwięk „Ciszy” rozległ się na całą okolicę. Gdzieś z prawej, zupełnie niedaleko, druga trąbka powtórzyła melodię jak echo. Kiedy pierwszy muzyk skończył grać, drugi jeszcze pracował oddechem na swoją „Ciszę”. Tuż przy końcówce, z innej strony, dał się słyszeć dźwięk kolejnej trąbki. Trzy pogrzeby niemalże w tej samej chwili. Trzy ciała bliskich. Trzy rodziny oszołomione bólem. Trzy grupy ludzi pogrążonych w smutku, a zarazem słuchających z niedowierzaniem słów księdza, który namawia do modlitwy za tego, kto z nas, tu obecnych, odejdzie jako pierwszy. Śmierć dotyczy innych. Nigdy nas samych. Właściwie to słuszne, bo gdy dotyczy nas, to nas już nie ma. Zatem nie dotyczy nas.

Za oknem pociągu puszyste cumulusy podlegają metamorfozie. Ponoć średni czas życia takiej chmury wynosi od dziesięciu do trzydziestu minut. Czy dla chmury to dużo czy mało? Nieruchoma tafla stawu, a w niej, jak w lustrze, przeglądają się smukłe świerki. Mówi się, że duże drzewa udaremniają swoim cieniem wzrost młodszych drzew. Jest jednak tak, że stare drzewa przekazują młodszym i słabszym życiodajne soki przy pomocy korzeni. Korzenie są ważne. Naszych zmarłych chowamy w drewnianych trumnach.
„Drzewa wdychają to, co my wydychamy. My wdychamy to, co one wydychają. Jesteśmy połączeni z drzewami krwiobiegiem Ziemi” - mówi stary wódz plemienia Indian Hopi.

Mrówka wychodzi zza białej zasłony. Wydaje się być wciąż oszołomiona pięknem, które dane jej było przed chwilą chłonąć. Właśnie zrozumiała, że róża i ona to jedno. 

                          fot. sztukadzikosci

wtorek, 19 kwietnia 2016

Mikrokosmos



Wyobraź sobie, że tej wiosny nie będzie śpiewu ptaków. Nie będzie zapachu kwiatów ani zieleni drzew. Wszystko pozostanie na wpół zamrożone, buzujące podskórnie rodzącym się życiem. Ale ta wiosna nie wybuchnie. Nie eksploduje feerią kolorów i zapachów. Nie będzie szalonych świergotów, treli, kląskań i zawodzeń. Koty nie będą marcować. Dzieci nie będą się uśmiechać do promieni słońca. Kobiety nie odsłonią ramion. A mężczyźni nie wyruszą na łowy. Wszystko pozostanie ciche i nieruchome. I będzie trwało w tym drżącym zatrzymaniu. Dopóki nie urodzisz się ty. Maleńka dziewczynko, wojowniczko życia, do którego obudzisz moje serce. Któregoś dnia, mając niespełna dwa latka, zapytasz mnie z powagą wwiercając się we mnie swoimi czarnymi oczami: „Mamo, czy ty żyjesz?” „Oczywiście, że żyję, córeczko. Nie widzisz?” – odpowiem. „Ale mamo, czy ty na-plaw-dę żyjesz?” Dopiero wtedy to pytanie uderzy mnie z siłą obucha. Żyłam z pewnością, kiedy cię rodziłam. Ból obudził mnie z letargu, w którym trwałam do tej pory. Wyrwał mnie z egoistycznego zamartwiania się o siebie. O moją pracę. O teksty, których być może już nigdy nie napiszę. Ale także o moje ciało. O włosy, które będę musiała obciąć.
O spokój 
i ciszę na zawołanie. O skupienie i pracoholizm, który mnie zabijał. O moje prawo do samobójstwa, jeśli tylko tego zapragnę. Bo jakże tu myśleć o zabijaniu siebie, gdy pojawia się odpowiedzialność za drugiego, małego człowieka. Ale z czasem, z każdym dniem, kiedy oswajałam się z myślą, że już jesteś i utwierdzałam się w przekonaniu, że wszystko jest mi dane na zawsze, znów zaczął powracać czas zamrożenia. Zapadałam się w swoje mroki i zapętlenia, aż do dnia, w którym zadałaś mi pytanie, czy żyję. Od tamtej pory minęły dwa lata. Masz już cztery. I żyjesz pełną piersią. Każdego dnia obserwuję cię, jak płaczesz, jak się złościsz i jak się cieszysz. Całą sobą. Często jedna emocja następuje po drugiej. Czasami za nimi nie nadążam. Wtedy się poddaję. I zaczynam się śmiać wraz z tobą. Innym razem wściekam się twoimi napadami złości, by po chwili martwić się twoim smutkiem. Wtedy tulę cię lub zostawiam samą sobie, abyś w ciszy usłyszała, czego w tej chwili najbardziej potrzebujesz. Abym i ja usłyszała, czego potrzebuję.

Dziś był dzień niezwyczajny. Mikrokosmos upomniał się o swoje prawa. Odprowadzałam cię do przedszkola. Jak zwykle, od kilku dni, zatrzymałyśmy się przy rozkwitającym drzewku naszej osiedlowej piękności, Magnolii nagiej, której białe pąki kuszą, by je powąchać. Jednak jeszcze za wcześnie na zapach. Dlatego tymczasem srebrzysto zielone kielichy zachęcają, by  poczuć pod palcami ich aksamitną fakturę. Magnolia naga okryta jest tylko stulonymi pąkami, które lada dzień zamienią się w kwiaty bujne jak balowe suknie. Póki co ich biel poprzecinana jest niespokojną kreską czarnych gałęzi. Liście pojawią się później, kiedy już opadną płatki. Gospodarz powie, że w tym roku magnolie zakwitły wcześniej niż zwykle. A ślimak? Czy ślimak winniczek, który przeciął nam drogę, też obudził się za wcześnie? Zwróciłaś na niego uwagę: „Mamo, popatrz, jaki ślad po sobie zostawia!” Faktycznie, ślad był niezwyczajny, bo żadna tam wijąca się linia, a ścieżka znaczona kreskami i kropkami, jak
w alfabecie Morse’a. Zupełnie tak, jakby ten mały wędrowiec posiadał umiejętność lewitacji. Wznosił się, po czym opadał i sunął chwilę przed siebie, po czym znów unosił się ku górze i znów opadał. I tak cierpliwie, i powoli w swoim nieśpiesznym, ślimaczym tempie. Delikatnie odkleiłam go od powierzchni płyty chodnika i przeniosłam na pobliski trawnik. W pierwszej chwili krzyknęłaś, przestraszona, że coś mi się może stać, ale kiedy zobaczyłaś, jak maleńka główka z balansującymi w powietrzu oczami
i ogon chowają się do skorupki, zrobiło ci się go żal. „Przestraszył się.” I już w twoich oczach zakręciły się łzy współczucia. „Nie płacz. Przeniosłam go, żeby nikt na niego nie nadepnął lub nie najechał. Popatrz, już wychylił główkę i ruszył dalej. ” „Wygląda na zadowolonego.” – uśmiechnęłaś się z ulgą. Kiedy doszłyśmy do przedszkola, na klamce drzwi wejściowych przywitała nas wielka wrona. Głośno zakrakała, jakby chciała nam zakomunikować coś ważnego i wolno odfrunęła błyskając czernią skrzydeł i srebrzystą szarością brzucha. Nie odleciała jednak daleko. Ciężko przycupnęła na gałęzi pobliskiego klonu. Poczułam się nieswojo. Obserwowana. „Może to pani Zosia zamieniła się w ptaka. Muszę to sprawdzić!” krzyknęłaś i pobiegłaś do swojej grupy, a ja zaraz po wyjściu z budynku popatrzyłam w stronę drzewa, na którym ptak usiadł. Chyba chciałam, żeby już go tam nie było. Ale wrrr-ona siedziała. Nieruchomo.

Miałam wrażenie, że teraz przygląda mi się z jeszcze większą czujnością. Przeszłam obok jej drzewa udając obojętność, ale w głębi serca czułam narastający niepokój. Zakrakała raz jeszcze, tym razem gwałtownie, jakby ze złością i odleciała. Może zaklęta we wronę pani Zosia rzuciła na mnie urok za to, że jej nie poznałam? Przekleństwo najwyraźniej nie trafiło we mnie, a w leżącego u mych stóp trzmiela. Wyglądał na osłabionego. Podniosłam kawałek patyka i przystawiłam do owada. Niezgrabnie i powoli wdrapał się na niego kurczowo chwytając haczykowatymi łapkami drewno. Dzięki temu, że był taki słaby mogłam przyjrzeć się mu z bliska. Jego odwłok poruszał się szybko, zupełnie jakby próbował złapać oddech. Przypominał miech kowalski albo poruszany siłą niewidzialnych ramion prążkowany akordeon. Przez chwilę trzmiel próbował rozwinąć skrzydełka, ale zwyczajnie był przemarznięty i nie miał siły nawet ich rozłożyć. Na jego żółto-czarnym futerku lśniły drobinki piasku, które pewnie dodatkowo mu ciążyły.
A może to była królowa, która właśnie wydostała się spod ziemi, by poszukać odpowiedniego miejsca na gniazdo? Poranek był chłodny, więc prawdopodobnie okazało się, że temperatura jest dla niej zbyt niska. Odłożyłam jej królewską wysokość do ogródka, gdzie przynajmniej miała wokół siebie kilka świeżo rozkwitłych, zmoczonych rosą hiacyntów. Liczyłam na to, że ich intensywny zapach doda królowej sił. Gdybyś tu teraz była, powiedziałabyś królowej na pożegnanie:
  „Uważaj na siebie.”
Po wronie nie było śladu.


Pomiędzy 1926 a 1939 Bela Bartók skomponował 153 kompozycje na fortepian, które noszą wspólną nazwę „Mikrokosmos”. Część pierwszą i drugą „Mikrokosmosu” Bartók zadedykował swojemu synowi Peterowi.